Nie muszę chyba powtarzać, że pierwszym co zrobiłem po przebudzeniu, było pójście do kuchni i sprawdzenie sytuacji mojego "oczka w głowie".
Fermentacja została rozpoczęta, rurka bulgotała jak mała armatka, strzelając co niespełna 2 sekundy - bulp... bulp...bulp...
W miarę mijających godzin, pojawiła się też intensywna piana o wielkich bąblach która podnosiła lekkie cząstki owoców, a ulatujący gaz wpychał je w rurkę...
Dzień był ciepły, więc popędzał proces fermentacji.
Wieczorem, obserwując co kilka godzin proces, byłem już ciut zdenerwowany - obawiałem się, że paprochy zatkają rurkę i może być kiepsko...
Nie mogąc zasnąć, około północy, dorwałem 2 rurkę i zacząłem ją odkażać, szykując się do akcji zamiany rurek - wiedziałem już, że nie mogę osadzać jej tak głęboko.
Delikatnie wysunąłem korek i zatkałem baniak drugim - nowszym korkiem. Musiałem się spieszyć bo nowszy korek, był zbyt śliski - jego ścianki były za gładkie i ciśnienie wypychało go z wlotu baniaka. Wydrapałem delikatnie wosk z pierwszego korka, wrzuciłem go do wrzątku a potem, gdy ciut przestygł, zabrałem się za osadzanie go w baniaku, potem - w nim - rurki i zalewanie jej parafiną.
Spieszyłem się jak tylko mogłem żeby za nadto nie natlenić baniaka :o) - dopiero niedawno przeczytałem, że przez pierwsze 2-3 dni można baniak zatkać korkiem z waty :o)
Powierzając mój baniak w opiekę św. Marcian z Tours [gdzieś przeczytałem że to patron wina] zasnąłem wreszcie w miarę spokojnie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz